RelatioNet | Forum | Yad Vashem | Jewishgen | David Efrati | MyHeritage

Na zakończenie


Zazwyczaj nie tłumaczę się nikomu z tego, co napisałam, tym razem też nie zamierzam.

Postanowiłam jednak zamieścić komentarz od siebie.

Nie twierdzę, że praca nad blogiem zajęła mi dużo czasu; nie chcę oszukiwać ani pisać takich rzeczy tylko po to, żeby lepiej wypaść, i żeby uzyskać, nazwijmy to – większe uznanie wśród czytających. Prawda jest taka, że teksty zamieszczone na stronie (oprócz tych znalezionych w Internecie) powstały w krótkim czasie, a nie tak jak może niektórzy sądzą – po długich miesiącach ciężkich przygotowań. Praca od strony technicznej nie należała do najtrudniejszych – kopiuj, wklej, wstaw, opublikuj – system robił wszystko za mnie, ja tylko klikałam myszką; każdy choć trochę znający schemat funkcjonowania bloga wie, że nie trzeba zaliczyć wielogodzinnych kursów, aby go założyć i prowadzić. Za co najmniej dziwne uważam więc twierdzenie, że samo tworzenie go było procesem czasochłonnym i wymagającym poświęceń.

Nie chcąc pozostawić wątpliwości, powiem tylko, że pobudki, które kierowały mną przy projekcie nie sprowadzały się do wyjazdu do Izraela. Nie rozpatruje tego również w kategoriach konkursu – nie czekam na wyniki, nie trzymam kciuków, na nic nie liczę. Z prostej przyczyny – ja miałam już swój Izrael, swoją wymianę. Po drugie, gdybym traktowała projekt jako konkurs, na pewno nie znalazłby się na nim „Telegram”, zamiast niego pojawiłaby się zwyczajna, prosta relacja, dużo pięknych sformułowań i tym podobnych rzeczy. Dlaczego więc opisałam historię Stanisława Galasa tak a nie inaczej – dla niektórych, może w nieodpowiedni sposób?

Pierwszy raz z Galasem spotkałam się we wrześniu rok temu, i do dziś, do maja, dojrzewała we mnie jego historia. Początkowo się przed nią broniłam, z czasem – uległam, i tak powstał „Telegram”. Jest to dla mnie pewnego rodzaju czas rozrachunku z samą sobą, sprawdzian, konfrontacja z moim ja .. w kontekście wojny, która była i ciągle we mnie gdzieś jest. Chce zamknąć pewien rozdział, którym są tamte wydarzenia – być może będzie to nowy początek? Kiedy się opisuje czyjeś życie, jest się tym pochłoniętym bez reszty, potem się wypala, po jakimś czasie wraca do normalności. Tym razem przyszedł czas na odpowiedzenie sobie na pytanie – gdzie są moje granice?

Czytałam wiele historii i pięknych życiorysów, które niestety, nie były napisane równie pięknie. Wtedy zrozumiałam, że największym i niewybaczalnym błędem, jaki człowiek opisujący może popełnić, jest zbanalizowanie czyjegoś życia. Osoba Galasa ze mną współgrała – czułam tą historię i dlatego tak bałam się o banał. Dlaczego nie przetłumaczyłam tekstu? Hanna Krall, napisała kiedyś "widać są rzeczy wyrażalne tylko po polsku".

Jak widać w reportażu nie ma „odkrywczych sformułowań” których pewnie niektórzy szukali. W pisaniu o tragediach za dużo jest kiczu i sensacyjności oraz wielkich słów, które są niepotrzebne, i których się nie rozumie, a za mało szeptu .. Ryszard Kapuściński napisał – Ludzie, którzy piszą historię, zbyt dużo uwagi poświęcają głośnym momentom, a za mało badają ciszę..

Przemilczanie i niedopowiadanie zajmują więcej czasu, niż ciągłe mówienie i wyjaśnianie – być może dlatego coraz trudniej o dobrą literaturę.

Niektórzy się pewnie zdziwią, że w komentarzu odautorskim piszę nie o tym, o czym powinnam, nie opowiadam o bohaterze mojej opowieści – nie wyjaśniam. Nie nazywam go wprost „bohaterem”, nie piszę, że jest to wzór do naśladowania, ani nie używam tym podobnych epitetów. Nie napiszę również : „wierzę, że ta historia coś zmieni” – nie dlatego, że tak nie uważam, ale dlatego, że ja tutaj nie jestem od wierzenia, ani od sądzenia, ani od nazywania kogoś. Nie oczekuję wzruszenia, patosu, żalu i wielu niepotrzebnych słów. Ja po prostu zapisuję i się dziwię.

Nie rozumiem, skąd niektórzy wiedzą, jak bardzo się człowiek bał, jak był niepewny, jak narażał życie ratując drugiego człowieka? Są jednak niektórzy odważni, którzy widać mogą o tym pisać, niestety ja tej granicy nie potrafię przekroczyć. Nie próbuję pojąć TAMTEGO świata, bo i tak nigdy nie go nie pojmę. Cytując Hannę Krall - „Nie rozumiem. Nie mogę i nie próbuję sobie wyobrazić, że ukrywam w domu dwudziestu kilku obcych ludzi i że grozi za to śmierć mnie i moim dzieciom. Więc opowiadam (o Poli) tak, by czytelnik dzielił ze mną nierozumienie. I by na równi ze mną był onieśmielony jej odwagą.”

Być może ktoś zastanowi się nad tym, czy wypada pytać, czy my WTEDY uratowalibyśmy człowieka – czy jest to na miejscu i czy nikogo się tym nie krzywdzi. Zapytania takie nie mają sensu. Nie nam oceniać ludzi, którzy wpadli w pat i byli często zmuszeni do podejmowania decyzji, których sami nie potrafią teraz wytłumaczyć. Myślę, że ocenianie postępowań ludzi, którzy żyli podczas wojny jest niewłaściwe. Ale to tylko moje zdanie.

Czy ratowałbyś Żyda podczas drugiej wojny światowej ? Kto ma w głowie takie pytania, ten ich nie zadaje.


Podziękowania szczególne dla ekipy Ti Amo tj. U K D i B – wyjątkowych, które potrafią i chcą myśleć, moich niektórych z "E" i Y., oraz towarzyszki podróży K.


Aleksandra Śmigiera.



Kiedyś Pewna Pani w pewnym miejscu nauczyła mnie jak po cichu można znaleźć człowieka. I że tylko milcząc, można go usłyszeć…




TELEGRAM




Pewnej Pani,

która kiedyś nauczyła mnie …


1.



Żeby skontaktować się z K, musiałam wcześniej zadzwonić do B. B. poznałam przez przypadek, więc okazjonalnie znamy się dalej. Należy ona do tego rodzaju ludzi, którym się zawsze chce coś powiedzieć, ale rzadko wiadomo co dokładnie.

Niemniej jednak lubię z nią rozmawiać i przy każdej takiej sposobności nie odmawiam sobie przyjemności rozśmieszenia jej – wiecznie zapracowanego człowieka. Nie wiem dlaczego, ale widać niektóre uśmiechy satysfakcjonują bardziej.

Otrzymawszy od B. odpowiednią kombinację cyfr, których potrzebowałam, odłożyłam słuchawkę i wykręciłam numer do wcześniej wspomnianej K. Byłyśmy na „pani” tj. ja z nią na „pani”, ona ze mną nie. Swoją drogą, obydwie stałyśmy do siebie bardziej nieosobowo niż w formie.

- Przepraszam, czy zastałam K? – okazało się, że to moja rozmówczyni. Spytałam ją, czy nadal zgadza się na spotkanie.

- Dobrze, więc do jutra – szybko zakończyłam rozmowę, nie wiedząc co o tym sądzić.

Jutro było zwyczajne, nasze, warszawskie. Nie było w nim nic szczególnego – siłą obudzone niebo, podróżujące autobusy i tramwaje, szybujący ludzie.

A pod „Rotundą” tłum. Nerwowo i z ciekawością spoglądający po sobie obcy. Prawie każdy na coś czeka.

Pomyślałam, że lepiej by było, gdyby ona zaczęła – bo co ja mogę powiedzieć ? Po krótkim namyśle stwierdziłam, że ostatecznie mogę wyjść z propozycją mówienia sobie po imieniu. Specjalnie nie wykonałam kroju pytania, czyniąc z niego pewnego rodzaju niespodziankę, zarówno dla siebie jak i dla pytanego.

Wyjątkowo poznałam ją od razu – zwykle nie zwracam uwagi na twarze, gdy nie muszę tego robić; jak się jednak okazuje – kiedyś zdążyłam już ją zapamiętać. Pani, z którą się wczoraj umawiałam była młoda; miała krótkie, ciemne włosy. Najciekawszy punkt jej wyglądu stanowiły jednak oczy – zielono-orzechowe; może malachitowe, właściwie trudno jest jednoznacznie stwierdzić, jakie. Nie wykluczone, że należą do tego typu oczu, które zależnie od pogody zmieniają swój kolor. To nieprawda, że takich nie ma. Oczy tego samego człowieka są często inne i różnią się od siebie. Są takie, w których się już nic nie dzieje, bądź takie, gdzie brakuje czasu, aby się coś działo.

A te mojej rozmówczyni były inne. Takie, w których można się było odbić.

- Wiesz, możesz mówić do mnie po imieniu – tak zaczęła się nasza rozmowa. Po prostu powiedziałam „dobrze”. Ludzie chodzą po ulicach, myśląc o tym samym.

Przejechałyśmy całą Warszawę, wysiadłyśmy przystanek przed pętlą. Stanęłyśmy przed bramą małego domku, któraś z nas zadzwoniła domofonem.

- Jakby co, to .. nie gniewaj się – rzuciłam bez namysłu. K. machinalnie odparła:

- „Nie ma sprawy”. Przez moment patrzyłyśmy po sobie, zastanawiając się o co nam chodzi. Ot taki szybki, milczący dyskurs.

Po chwili wyszedł po nas pan Stanisław Galas. Od naszego ostatniego spotkania nieznacznie się zmienił – był trochę bardziej pochylony, podpierał się laską. Jednakże nie stracił nic ze swojego dawnego wyglądu – pomimo wieku, pozostał silnym, średniego wzrostu mężczyzną, o spracowanych dłoniach, szlachetnych rysach twarzy, dłuższych, ciemnych włosach. Wyglądał na człowieka najwyżej pięćdziesięcioletniego, z pewnością należał do tych przystojnych chłopców z pierwszego pokolenia wolnej Polski, za którymi dziewczyny oglądały się na ulicy.

Weszłyśmy do środka, usiadłyśmy w mleczno-kawowych fotelach i spojrzałyśmy po sobie.

- Co chciałybyście wiedzieć dziewczynki ? – spytał.

- Nie, nie było ani rozkazu, ani nakazu. Rząd londyński nie mógł nam narzucić, abyśmy pomagali. Większość pomagała, jak umiała. Jednak najważniejszym było nie szkodzić.

Polacy antysemitami ? Coś słyszałem. Według przekonań niektórych Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki. Ja też byłem karmiony piersią, więc według tych niektórych, jestem antysemitą. I to dwukrotnym, a tylko raz Sprawiedliwym. Widzicie jak to teraz jest, jako Polak jestem Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata, i jako Polaka nazywają mnie antysemitą.


Przecież to nonsens jakiś.